Najpierw obejrzałem sobotnie starcie Bundesligi pomiędzy
zdecydowanym liderem rozgrywek – Bayernem Monachium, a mistrzem Borussią
Dortmund. Moje oczekiwania co do tego starcia były ogromne. Spodziewałem się w tym pojedynku bardzo dużo emocji, wielu pięknych,
szybkich akcji rozgrywanych na najwyższych obrotach, wzbogaconych o elementy
artystyczne do jakich należą niekonwencjonalne zagrania, podania, sztuczki
techniczne itp. Liczyłem po prostu na wielkie piłkarskie widowisko z ładnymi golami, w którym
będzie emocji co nie miara i nie będzie można odkleić wzroku od ekranu TV,
zachwycając się gra obu zespołów.
Jednak co innego oczekiwania, a co innego rzeczywistość.
Jakże srodze się zawiodłem po starciu, zapowiadanym jako najważniejszy mecz
sezonu. Zabrakło jednak nie tylko ładnych kombinacyjnych akcji, wymian szybkich
podań z pierwszej piłki, ale także powiewu świeżości. Oba zespoły miały także
problem ze stwarzaniem sobie sytuacji do zdobycia goli, zwłaszcza w pierwszych 45. minutach. Pierwsza połowa była
bardzo słabym widowiskiem, biorąc pod uwagę poziom atrakcyjności dla kibiców
zasiadających, zarówno na Allianz Arena, jak i przed TV. Liczyłem również na
dobry występ reprezentacyjnego tria, grającego na co dzień w barwach BVB.
Jednak, ani Lewandowski, ani Błaszczykowski czy też Piszczek byli jakby w
cieniu tego meczu, dostosowując się poziomem gry do większości swoich kolegów. Mecz
zakończył się remisem 1:1 (gole Kroosa dla FCB i Goetze dla BVB) ze wskazaniem
na Bayern, który w drugiej połowie mocno naciskał Westfalczyków, dążąc do
strzelenia zwycięskiego gola.
Jednak Borussia, miała w swoich szeregach Romana
Weidenfellera, który kilka razy świetnymi interwencjami zapobiegł utracie
bramki. Mimo jego fantastycznych parad, to trochę za mało, aby powiedzieć o tym
spotkaniu coś więcej niż poniżej średniego. Od meczu pomiędzy aktualnym
mistrzem Niemiec, a liderującym rozgrywkom Bayernem wymaga się więcej, jednak
piłkarze obu zespołów nie uraczyli widzów porywających widowiskiem,
ograniczając się jedynie do walki i gry głównie w środkowej strefie boiska. Czy
właśnie tak powinien wyglądać hit sezonu w Bundeslidze? Wydaje mi się, że absolutnie
nie tędy droga. Poprzez zachowawczy styl obu ekip, bardzo straciło na tym
widowisko, a najbardziej zawiedzeni byli z pewnością kibice, którzy zapłacili
za bilety niemałe pieniądze i opuszczali stadion Allianz Arena nie do końca
usatysfakcjonowani.
Licząc, że to się zmieni i nie zawiodę się poziomem gry,
zasiadłem do drugiego hitowego starcia weekendu w sobotni wieczór, czyli derbów
Madrytu, pomiędzy Realem, a Atletico. Mecz zapowiadał się pasjonująco z dwóch
powodów. Po pierwsze, Atletico wyprzedzało lokalnego rywala przed tym
spotkaniem aż o osiem punktów i było wiceliderem tabeli Primera Division.
Natomiast po drugie byłem ciekawy, czy Real wzniesie się na wyżyny swoich
umiejętności i czy zniweluje stratę do pięciu punktów.
Moje oczekiwania były ogromne zwłaszcza do podopiecznych
Diego Simeone, po których spodziewałem się, że nawiążą walkę z Realem i
postarają się o sprawienie niespodzianki. Niestety Rojiblancos nawet przez
chwilę nie podjęli walki z utytułowanym lokalnym rywalem. Przez cały mecz byli
tylko tłem dla Królewskich, którzy w pierwszej połowie także się prezentowali
bezbarwnie.
Druga połowa była już ciut ciekawszym widowiskiem, jednak
tylko z perspektywy kibiców Realu, który po podwyższeniu prowadzenia na 2:0 po
bramce Mesuta Oezila (pierwszego gola strzelił przepięknym strzałem z wolnego
Cristiano Ronaldo) grał już na luzie, z pierwszej piłki, stwarzając sobie
groźne sytuacje pod bramką Courtoisa. Jednak po meczu nie byłem
usatysfakcjonowany, głównie tym, że tylko jedna drużyna i tylko w drugiej
części gry prezentowała się ładnie dla oka. Podopieczni Jose Mourinho nadawali
wydarzeniom ton na boisku i wynik 2:0 wydaje się najniższym wymiarem kary w
tych jednostronnych derbach Madrytu.
Po Atletico, jak na wicelidera tabeli przystało spodziewałem
się dużo więcej, jednak po raz kolejny okazało się, że są po prostu słabsi od
lokalnego rywala. Gwiazdor ekipy trenera
Simeone – Radamel Falcao był cieniem zawodnika, który jeszcze w sierpniu w
Superpucharze Europy demolował londyńską Chelsea niemal w pojedynkę, strzelając
jej hat-tricka. Dobrą formę prezentował także w La Liga , jednak mecz z Realem go
przerósł i nie zrobił nic, aby udowodnić, że zasługuje na transfer do innego
potężnego klubu. Jedna dobra sytuacja, zresztą zmarnowana koncertowo, to trochę
za mało jak na napastnika takiego wielkiego formatu, o którego starają się
topowe kluby z Europy. Zatem seria Rojiblancos bez zwycięstwa z Królewskimi
wynosi już 13 lat i 24 spotkania z rzędu i nic nie zapowiada, aby w przyszłości
miało się to zmienić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz