czwartek, 30 marca 2017

Modelowa kariera szkockiej perełki Bournemouth. Ryana Frasera droga od super rezerwowego do wiodącej postaci Wisienek

Premier League to rozgrywki, gdzie niemal co sezon objawia się jakiś piłkarski talent, dla którego jeden znakomity występ stanowi promocję, a nierzadko wręcz trampolinę do dalszej kariery. Ale przede wszystkim otwiera furtkę do zrobienia poważnego kroku w dorosłość, co w wielu przypadkach kończy się wywalczeniem miejsca w podstawowym składzie drużyny klubowej, a następnie zgłoszeniem akcesu do reprezentacji narodowej. Właśnie tak w telegraficznym skrócie wygląda obecny sezon dla Ryana Frasera. Szkocki pomocnik Bournemouth w ostatnich tygodniach regularnie potwierdza swoją jakość, a debiutancka trema nie jest mu straszna. Czy skrzydłowy będący jeszcze kilka miesięcy temu jedynie rezerwowym rozwiąże ofensywne problemy The Tartan Army i okaże się panaceum na znikomą liczbę goli strzelanych przez kadrę Gordona Strachana?

Dotychczas kariera urodzonego w Aberdeen 23-latka nie była usłana różami. Ot, pospolity piłkarz, jakich w Szkocji wielu, który specjalnie nie budził zainteresowania swoją osobą. Jego gra nie wybijała się ponad przeciętność, ale na boisku zawsze starał się wywiązywać ze swoich obowiązków najlepiej jak potrafi. Przygodę z futbolem Fraser zaczynał w klubie ze swojego rodzinnego miasta, a pierwszy profesjonalny kontrakt podpisał w wieku 16 lat. Debiutu doczekał się już kilka miesięcy później. W październiku po raz pierwszy przedstawił się szerszej publiczności w konfrontacji z Heart od Midlothian. Kariera filigranowego pomocnika toczyła się powolnym rytmem, aż do jesieni sezonu 2012/13, kiedy to dwukrotnie został uznany za najlepszego młodego piłkarza miesiąca w Scottish Premier League. Wyróżnienia te okazały się dla Ryana trampoliną do awansu sportowego.

Pod koniec grudnia 2012 roku Fraser niespodziewanie odrzucił jednak nowy kontrakt zaproponowany mu przez włodarzy ekstraklasowego Aberdeen i w styczniu następnego roku związał się umową z Wisienkami grającymi wówczas w… League One, a więc na trzecim szczeblu rozgrywek ligowych w Anglii! Początek jego przygody z zespołem z hrabstwa Dorset nie rzucał na kolana. Do końca tamtego sezonu Szkot wystąpił w sumie w… 5 spotkaniach, na które złożyło się zaledwie 100 minut. Nastoletni skrzydłowy nie miał zatem zbyt wielu powodów do zadowolenia, w przeciwieństwie do klubu położonego nad kanałem La Manche. Bournemouth uczyniło bowiem znaczący krok awansując na zaplecze Premier League.

W sezonie 2013/14 sytuacja Frasera uległa diametralnej zmianie – stał się podstawowym graczem beniaminka i wystąpił w aż 37. spotkaniach. Kolejna ligowa kampania w Championship nie była już tak owocna biorąc pod uwagę czas spędzony na boisku przez szkockiego pomocnika. Między sierpniem 2014 a kwietniem 2015 nie dostawał na Dean Court zbyt wielu szans, aby pokazać swoje umiejętności, wobec czego trafił na wypożyczenie do Ipswich Town. W barwach The Tractor Boys do lutego 2016 roku rozegrał 18 spotkań, w których zanotował 4 bramki i 2 asysty. Liczby te zrobiły wrażenie na menedżerze The Cherries, który postanowił skrócić wypożyczenie Frasera i ściągnął go z powrotem na Vitality Stadium. Do końca sezonu wychowanek Aberdeen nie pojawił się ani razu na boiskach Premier League, a mimo to Howe postanowił pozostawić utalentowanego Szkota w kadrze Bournemouth, aby przygotować go do wymogów angielskiej ekstraklasy.
Początki Frasera na najwyższym szczeblu rozgrywkowym na Wyspach także nie wprawiły nikogo w zachwyt. Nie było zatem żadnych przesłanek ku temu, by przypuszczać, że dynamiczny skrzydłowy nagle włączy wyższy bieg i szybko udowodni, iż zasługuje na regularne występy, nie wspominając o tym, że zaskarbi sobie sympatię wszystkich fanów Wisienek. Życie jednak często płata figle i także dla Ryana przygotowało niespodziewany scenariusz…

4 grudnia 2016 to data, którą Fraser z pewnością zapamięta do końca życia. Właśnie wtedy Eddie Howe postanowił przypomnieć sympatykom The Cherries o jego obecności wpuszczając Szkota na murawę w 55. minucie gry przy stanie 0:2 z Liverpoolem. Młodzian od razu po wejściu na boisko rozruszał ataki ofensywne Bournemouth i już po kilkudziesięciu sekundach wywalczył rzut karny, zamieniony na bramkę przez Calluma Wilsona. Gdy w 64. minucie podopieczni Jürgena Kloppa za sprawą Emre Cana podwyższyli prowadzenie na 3:1, wydawało się, że jest już po meczu. Nic z tych rzeczy! W ostatnim kwadransie Fraser rozpoczął swoje wielkie show. Najpierw w 76. minucie po kontrataku zdobył swojego debiutanckiego gola na poziomie angielskiej ekstraklasy, a zaledwie 180 sekund później posłał idealne dośrodkowanie do Steve’a Cooka, który doprowadził do wyrównania. W przedłużonym czasie gry gracze Howe’a dokonali niemożliwego zdobywając czwartą, zwycięską bramkę po strzale Nathana Aké!

Zwycięstwo Wisienek w tak nieprawdopodobnych okolicznościach oraz fenomenalna zmiana, jaką dał tamtego pamiętnego dnia super rezerwowy Ryan, były dla skrzydłowego przełomem karierze. Warto w tym miejscu przytoczyć liczby. Przed fantastycznym występem z Liverpoolem, w 13. meczach Fraser spędził na murawie zaledwie 214 minut. Obecnie po 29. rozegranych kolejkach Premier League Szkot jest już jedną z wiodących postaci Bournemouth – na liczniku ma już 1252 minuty i w sumie 19. ligowych spotkań w nogach. A to wszystko za zaledwie 400 tys. £, bo za tyle został wykupiony z Aberdeen, co obecnie może uchodzić za cenę promocyjną. Howe uważa zresztą, że po czterech latach wartość jego podopiecznego skoczyła aż do 8 mln £ !

Warto jeszcze wrócić na chwilę do ligowego debiutu Frasera w barwach Wisienek w sierpniu 2016 roku. Po tym występie reprezentant szkockiej młodzieżówki został odstawiony na boczny tor i długimi miesiącami czekał na kolejną prawdziwą szansę. W rozmowie z „Daily Echo” menedżer ekipy z Vitality Stadium zdradził jednak, że wiązał ze skrzydłowym duże nadzieje już od momentu zakupu.
„Podpisaliśmy kontrakt z Fraserem, kiedy jeszcze występowaliśmy w League One, ponieważ głęboko wierzyliśmy w jego umiejętności piłkarskie. Inni gracze mogą mu się przypatrywać, a Ryan może stanowić dla nich inspirację. On był bardzo cierpliwy. Mógł pójść inną, łatwiejszą drogą i pomyśleć sobie: „Nie będę dłużej czekał”. Uznał jednak, że ma wiele rzeczy do poprawienia pod względem fizycznym i technicznym, czyli we wszystkich aspektach gry, dlatego ciężko pracował, aby to osiągnąć”Eddie Howe
Dobra forma Frasera nie uszła uwadze trenera seniorskiej reprezentacji Gordona Strachana, który po raz pierwszy powołał pomocnika na dwa mecze – towarzyski z Kanadą (1:1; Fraser nie zagrał ani minuty – przyp. red.) i eliminacyjny ze Słowenią.

Były trener młodzieżowego zespołu Aberdeen Neil Cooper, który miał pod swoimi skrzydłami utalentowanego Frasera, uważa, że już od nastoletnich lat przejawiał niezwykły talent, który dopiero teraz eksplodował.
„To nie była żadna niespodzianka, że Bournemouth było nim zainteresowane. Ryan nie kosztował klubu dużo, ale ile teraz jest wart? Uważam, że pozwolenie mu na opuszczenie szeregów „The Dons” w 2013 roku było największą stratą w dziejach szkockiego klubu”
Ryan Fraser długo musiał czekać, aby w końcu uwolnić drzemiący w nim ogromny potencjał piłkarski. Jego kariera nabrał prawdziwego rozpędu dopiero w trwającej kampanii Premier League. 23-latek zagrał w każdym z ostatnich jedenastu spotkań The Cherries w wyjściowym składzie. Eddie Howe, który ma świetny kontakt z młodymi graczami i wielu z nich stara się wkomponować do składu niemal w każdym sezonie swojej pracy, twierdzi nawet, że Ryan w przyszłości będzie stanowił o sile ataku reprezentacji Szkocji.
„On już jest bardzo dobry pod względem posyłania crossowych podań. Polepsza swoje umiejętności z meczu na mecz i staje się dużym zagrożeniem pod bramką rywali. Ma odpowiednie zdolności do tego, aby przestraszyć każdą defensywę. Kiedy ma piłkę przy nodze, sprawia, że nasi kibice siedzą na krawędzi swoich krzesełek. Ma odpowiednie tempo, technikę oraz szybką stopę. Myślę, że właśnie te atrybuty wyróżniają go na tle innych” – podsumowuje menedżer Wisienek
Tekst został również opublikowany na portalu Naszfutbol.com.

wtorek, 21 marca 2017

Kasper Schmeichel w pogoni za sławą ojca

Nie od dzisiaj wiadomo, że dzieci wychowane w duchu sportowej rywalizacji na piłkarskim boisku mają znacznie trudniejszą i zawiłą drogę kariery niż ich bardziej znani rodzice. Łatka, z którą muszą się mierzyć, często stawia ich na przegranej pozycji. Przypadkiem, który wyłamie się z tych schematów może być Kasper Schmeichel. 30-letni Duńczyk jest stale porównywany do swojego znacznie bardziej sławnego ojca – Petera, ale robi wszystko, co w jego mocy, aby nie tylko w ojczyźnie kojarzyli go przede wszystkim jako bramkarza Leicester City. Ostatnimi rewelacyjnymi występami Kasper niewątpliwie pracuje na swój rachunek i stara się zbudować markę na miarę „The Great Dane’a”.

źródło: Wikimedia Commons,. CC 2.0 Chris0023
Kasper Schmeichel odziedziczył piłkarskie geny po swoim ojcu, stale zgłębiając pod jego okiem od najmłodszych lat tajniki bramkarskiego rzemiosła. Peter nie bez kozery uznawany jest za jednego z najlepszych golkiperów w historii futbolu. Wystarczy przypomnieć, że mający polskie korzenie bramkarz (jego ojciec Antoni jest Polakiem – przyp. red.) rozsławił ród Schmeichelów za sprawą sensacyjnego Mistrzostwa Europy zdobytego w 1992 z Duńskim Dynamitem, a następnie licznych triumfów w barwach Manchesteru United, m.in. 5 mistrzowskich tytułów Premier League oraz zwycięstwa w Lidze Mistrzów w nieprawdopodobnych okolicznościach w 1999 roku (2:1 z Bayernem Monachium po dwóch golach w doliczonym czasie gry – przyp. red.)

Ostatnie wyczyny jego syna między słupkami pokazują, że ciężka praca i ogromny talent są w równym stopniu niezbędne, aby stać się pierwszoplanową postacią i trafiać na czołówki największych dzienników sportowych na Wyspach. Kasper niejako na przekór wszystkim niedowiarkom udowadnia, że posiada wcale nie mniejszy potencjał i możliwości niż jego tata, który przez wielu uznawany jest za legendę Czerwonych Diabłów.

Schmeichel junior stale się rozwija i pnie coraz wyżej w futbolowej hierarchii – od League Two, przez Premier League, wprost do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. A dogonienie, a może nawet prześcignięcie ojca z pewnością nie będzie łatwym zadaniem. Bez wątpienia jednak Kasper w ostatnich miesiącach znacznie podniósł swój poziom sportowy, a wyznacznikiem jego obecnej klasy był dwumecz 1/8 finału Champions League z Sevillą. W spotkaniu rozegranym w stolicy Andaluzji golkiper Leicester w 14. minucie obronił rzut karny wykonywany przez Joaquina Correę. W rewanżu Duńczyk powtórzył ten wyczyn, tym razem zatrzymując strzał z jedenastu metrów Stevena N’Zonziego! 30-latek zanotował w obu tych konfrontacjach wiele spektakularnych interwencji, broniąc w sumie aż 11 strzałów zmierzających w jego kierunku. Awans mistrza Anglii do ćwierćfinału najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywek w Europie kosztem znacznie wyżej notowanego rywala z LaLiga absolutnie nie byłby możliwy bez fantastycznej postawy Kaspera, który w domowych potyczkach Champions League nie skapitulował ani razu i aż 10 razy ratował kolegów przed utratą gola!
Przy każdej okazji wyczyny młodszego z rodu Schmeichelów są zestawiane z dokonaniami Petera. Jak się okazuje, w jednej statystyce syn dorównał już ojcu – w całej karierze obronił tyle samo rzutów karnych!
“To było niesamowite spotkanie. Jestem dumny ze wszystkich kolegów. Kibice byli dzisiaj wspaniali i stworzyli fantastyczną atmosferę. Nie mogę w to uwierzyć! Debiutujemy w Lidze Mistrzów, a zaszliśmy tak daleko. Jeszcze niedawno grałem w League Two, a teraz jestem ćwierćfinalistą Champions League! Po raz kolejny pokazaliśmy, że niemożliwe nie istnieje! – zakończył rozentuzjazmowany Duńczyk
Następnego dnia po wielkim i historycznym triumfie nad Sevillą Kasper zaprosił swojego ojca na obiad do włoskiej restauracji San Carlo usytuowanej w centrum Manchesteru. Obaj panowie mieli okazję, by powspominać dawne czasy. Młodszy z rodu przyznał, że rozgrywki Ligi Mistrzów są dla niego czymś specjalnym. Gdy miał 12 lat, jego tata podnosił w geście triumfu wielki, uszaty puchar na stadionie Camp Nou. Dla bramkarza The Foxes stanowi to ogromną inspirację, a wyeliminowanie Los Nervionenses jest kolejną pieczęcią do upragnionego tytułu najlepszej klubowej drużyny Starego Kontynentu.

Lisy w ćwierćfinale Champions League czeka kolejny dwumecz z hiszpańskim zespołem. Tym razem na drodze mistrza Anglii stanie Atlético Madryt, które w ostatnich trzech latach aż dwukrotnie grało w wielkim finale. Wygranie Ligi Mistrzów przez Schmeichela i spółkę należy w tej chwili rozpatrywać w kategoriach cudu i zjawiska niemal paranormalnego. Wszyscy mają jednak w pamięci poprzedni, mistrzowski sezon, gdy szanse ekipy z King Power Stadium na wygranie ligi również były oceniane na poziomie błędu statystycznego, a w końcowym rozrachunku drużyna prowadzona wtedy jeszcze przez Claudio Ranierego dopięła celu. Lisów z pewnością nie można lekceważyć, zwłaszcza że pod wodzą nowego trenera Craiga Shakespeare’a prezentują ostatnio olśniewającą formę i notują passę trzech czterech  meczów z rzędu.

Dla bohatera tego artykułu pogoń za znacznie bardziej utytułowanym ojcem jest już nie tylko niedoścignionym marzeniem, ale powoli staje się rzeczywistością. W poprzedniej kampanii zdobycie pierwszego mistrzostwa w Premier League, a w trwającej znakomite recenzje bramkarza i fantastyczna gra Leicester na arenie międzynarodowej mocno oddziałują na wyobraźnię kibiców The Foxes, którzy po cichu liczą na kolejne sukcesy – tym razem w Europie.

Patrząc na przebieg kariery Kaspera, począwszy od Manchesteru City, poprzez Darlington, Bury, Falkirk, Cardiff City, Coventry City, Notts County i Leeds United, aż trudno uwierzyć, jaką drogę musiał przebyć Duńczyk, aby znaleźć w końcu swoją przystań w klubie z East Midlands, gdzie doczekał się także pierwszych sukcesów w zawodowym futbolu. Co ciekawe, w większości zespołów Schmeichel grał na zasadzie wypożyczenia. Długo tułał się bez celu po niższych ligach i nie potrafił na dłużej zadomowić się w jednym miejscu. W sierpniu będzie obchodził nawet osobliwą rocznicę – dziesięciolecie debiutu w drużynie The Citizens, w barwach której zaliczył w sumie 10 spotkań w wyjściowej jedenastce w ciągu dwóch sezonów…
„Nazwisko nie pomogło mi w życiu. Naprawdę byłoby mi łatwiej, gdybym uprawiał inny sport. Porównania do ojca słyszę od początku kariery. To niesamowicie nudne. Ludzie mają do tego prawo, ale ja jestem tym zmęczony. Odkąd pamiętam, media chciały rozmawiać ze mną z uwagi na ojca. Większość zawodników wywiadów udziela dopiero po przejściu na profesjonalizm, a za mną ciągnie się to od dzieciństwa. Wszyscy myślą, że z powodu nazwiska było mi lżej. To bzdury! Często zdarzało się, że w trakcie meczów słyszałem: „To syn Schmeichela!”. Na ulicy jest podobnie. Ludzie podchodzą i zagadują: „Jesteś dobry, ale nie tak, jak twój ojciec”. Według większości to zabawne. Mnie to irytuje…”Schmeichel junior o ciężkich doświadczeniach w swojej karierze
Piłkarzowi rodem z Kopenhagi nie było łatwo pozbyć się łatki, która wydawało się, że przylgnęła do niego już na stałe. Peter bardzo pomógł swojemu synowi w tej kwestii i to nie tylko poprzez ojcowską opiekę. Stale monitorując jego karierę chronił Kaspera przed natrętnymi kibicami złośliwie przywołującymi sukcesy wybitnego reprezentanta Danii, a kompletnie niedostrzegającymi sumiennych postępów jego potomka.

Przełomowym momentem w dalszym rozwoju Schmeichela juniora było uwolnienie się od Manchesteru City, gdzie nie miał żadnych szans na regularne występy. Wówczas pierwszym golkiperem Obywateli był Shay Given, a na ławce irlandzkiego bramkarza naciskał już młody i niezwykle utalentowany Joe Hart. Duńczyk był dopiero trzecim wyborem trenera, dlatego uparcie walczył o to, aby odejść z Eastlands. City mocno utrudniało tę decyzję, bowiem aż czterokrotnie proponowano mu podpisanie nowego kontraktu. Schmeichel miał jednak twardy i nieustępliwy charakter, podobnie jak ojciec, dzięki czemu w końcu postawił na swoim – przeniósł się do grającego wówczas na zaledwie czwartym (!) poziomie rozgrywkowym Notts County.
Był sierpień 2009 roku. Sven-Göran Eriksson pełnił wówczas funkcję dyrektora sportowego, a włodarze klubu z Nottingham, na czele z oddziałem Munto Finance, snuli piękne, aczkolwiek niemające żadnego pokrycia wizje, które w ciągu 5 lat miały zaprowadzić The Magpies do Premier League. Oczywiście plany te spełzły na niczym, a jedynym maleńkim sukcesikiem Notts County ze Schmeichelem w składzie był awans do League One wywalczony… całkowicie za darmo, bowiem Kasper przez 7 miesięcy nie dostał od ówczesnego pracodawcy ani jednego funta! Pomimo skomplikowanej sytuacji finansowej, Duńczyk okresu spędzonego nad rzeką Trent nie może jednak uznać za stracony. W czarno-białych barwach spisywał się na tyle dobrze (zaledwie 0,67 puszczonego gola na mecz!), że szybko doczekał się sportowego awansu w postaci… bezgotówkowego transferu do grającego na poziomie Championship Leeds United. W zespole popularnych Pawi Kasper wciąż notował progres. Niespodziewanie po zaledwie jednym sezonie na Elland Road pozbyto się zbierającego coraz lepsze recenzje golkipera sprzedając go do Leicester City za 1,7 mln €. Kariera Schmeichela ruszyła z kopyta dopiero w 2011 roku. Od razu wywalczył sobie miejsce w wyjściowym składzie Lisów i stał się mocnym punktem zespołu. Nieprzypadkowo zresztą już po roku został wybrany najlepszym bramkarzem zaplecza Premier League.

Według nowego menedżera The Foxes Craiga Shakespeare’a Kasper jest najlepszym graczem na swojej pozycji w Europie. Angielski trener ma zresztą podstawy, by tak twierdzić, bowiem w mistrzowskim sezonie 2015/16 Duńczyk aż 15 razy zachowywał czyste konto i tylko Petr Čech mógł pochwalić się lepszym osiągnięciem.
W trwającej kampanii ligowej Schmeichel tylko 4 razy nie musiał sięgać po piłkę do bramki, ale z nawiązką zrehabilitował się w Champions League. W sześciu rozegranych spotkaniach LM aż 5 razy pozostawał niepokonany, a w sumie kapitulował tylko dwukrotnie!

Kasper Schmeichel od wielu lat musi mierzyć się z bagażem osiągnięć utytułowanego ojca i trzeba przyznać, że czyni to z coraz lepszym skutkiem. Jego sportowa ewolucja i sukcesy, jakie ostatnio stają się jego udziałem, powodują, że fani futbolu powoli zaczynają traktować go już nie jako „syna sławnego taty”, ale bramkarza pracującego na własny rachunek. Ostatnimi spektakularnymi występami 30-latek zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko i niewykluczone, że z biegiem czasu kibice będą w równym stopniu wspominać także Schmeichela juniora, grającego na chwałę Leicester City.

Tekst ukazał się również na portalu NaszFutbol.com.

czwartek, 16 marca 2017

Nowy rozdział powieści Craiga Shakespeare’a na King Power Stadium. Czy będzie to dzieło na miarę dramatów Williama?

Ostatnie zawirowania wokół Leicester City i słaba forma wciąż aktualnego mistrza Anglii skłoniła właścicieli zespołu z East Midlands do decyzji, która wywołała w środowisku piłkarskim niemały szok. Architekt największego w historii klubu sukcesu Claudio Ranieri został zwolniony, a jego miejsce zajął asystent o znajomo brzmiącym nazwisku Shakespeare. Pod wodzą tymczasowego trenera ekipa Lisów zanotowała olbrzymią metamorfozę wygrywając dwa spotkania z rzędu, w dodatku w bardzo dobrym, dawno już nie oglądanym na King Power Stadium stylu będącym dotychczas domeną posłanego na bruk Włocha. Kim jest nowy menedżer The Foxes i czy wzorem swojego znacznie bardziej znanego rodaka skonstruuje dzieło, po które po latach Brytyjczycy będą sięgać pamięcią równie chętnie?

źródło: Wikimedia Commons, CC 2.0, joncandy
Mogłoby się wydawać, że powierzenie stanowiska pierwszego trenera Leicester City Craigowi Skahespeare’owi jest dużym igraniem z losem ze strony włodarzy z King Power Stadium. 53-letni Anglik z jednej strony może wydać się dla postronnych obserwatorów i kibiców postacią kompletnie anonimową, ale z drugiej niemal na wylot zna realia klubu, bo związany jest z Lisami od dobrych kilku sezonów. Już w latach 2008-10 piastował funkcję asystenta pierwszego trenera, a później przez rok pełnił podobne obowiązki w Hull. Od 2011 roku pracuje jednak wyłącznie na chwałę The Foxes. Skahespeare nie tylko zna drużynę obrońców tytułu od podszewki, ale ma również istotny wpływ na to, co dzieje się w ostatnich latach w ekipie z King Power Stadium. W Leicester przeżywał piękne chwile, jak wygranie w cuglach rozgrywek Championship z rekordowym dorobkiem punktowym, następnie doświadczył nieprawdopodobnej i niezwykle dramatycznej walki o utrzymanie już na najwyższym szczeblu rozgrywek, a niedawno celebrował sensacyjne mistrzostwo Anglii.

Po zwolnieniu 23 lutego Claudio Ranieriego, dotychczasowy asystent Włocha po raz pierwszy w karierze dostąpił zaszczytu awansu na stanowisko pierwszego trenera. Skahespeare skorzystał z tej szansy w najlepszy z możliwych sposobów. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gra Lisów pod wodzą Anglika stała się ponownie atrakcyjna i miła dla oka, a przede wszystkim skuteczna. W dwóch spotkaniach Premier League z nowym szkoleniowcem na ławce Leicester odniosło dwie efektowne wygrane, obie w stosunku 3:1 – najpierw z Liverpoolem, a następnie z Hull City. Co ciekawe, przydarzyło się to The Foxes po raz pierwszy od kwietnia 2016 roku!

Efekt Shakespeare’a zadziałał na King Power Stadium błyskawicznie, dzięki czemu rodowity birminghamczyk do końca sezonu będzie miał okazję, aby pokazać swój bogaty warsztat trenerski i udowodnić, że zna się na swoim fachu. Tym samym przewijające się w angielskiej prasie kandydatury jego ewentualnych następców, czyli Roya Hodgsona czy też Martina O’Neilla, straciły na znaczeniu po tym, jak w porywającym stylu Lisy zwyciężyły w dwóch meczach z rzędu. Nowa miotła Leicester w niesamowicie szybkim tempie zdążyła zaskarbić sobie sympatię otoczenia, czego dowodem przyśpiewki intonowane przez fanów The Foxes na cześć nowego trenera podczas konfrontacji z Hull.

Szkoleniowiec mistrza Anglii, opromieniony kolejnymi triumfami w Premier League, w rozmowie z brytyjską prasą skromnie przyznał, że nie było jakichś nadzwyczajnych przygotowań do potyczek z Liverpoolem i Tygrysami Marco Silvy:
„Upewniłem się i poprosiłem zawodników, aby skupili się wyłącznie na tych spotkaniach, co zaprocentowało. Zazwyczaj jestem dość spokojną osobą. Chciałbym być mierzony poprzez rzeczy, które wykonuję, ponieważ jest to bardzo ważne dla zawodników. Oni potrzebują zobaczyć w tym wszystkim trochę pasji. Nie czuję jednak, abym był pod jakąkolwiek presją”Craig Shakespeare
A co o nowym szkoleniowcu sądzą sami piłkarze Lisów? Bardzo ciepło o Shakespearze wypowiada się zwłaszcza obrońca Christian Fuchs. Austriacki defensor uważa 53-letniego trenera za swojego mentora i charakteryzuje go jako osobę, która zawsze służy graczom dobrą radą.
„Craig jest tutaj od czasu, gdy ja zacząłem grać dla Leicester [czerwiec 2015 roku – przyp. red.]. Pojawił się w klubie jeszcze zanim przyszedł Claudio Ranieri. Zawsze jest otwarty dla wszystkich. Kiedy masz jakiś problem, możesz się do niego zwrócić bez wahania”Christian Fuchs
W ostatnich dniach wokół zespołu z East Midlands zaczęły pojawiać się szokujące doniesienia, jakoby nowym kandydatem na stanowisko trenera Leicester miał być zwolniony niedawno z Bayeru Leverkusen Roger Schmidt. Niemiecki „Sport Bild” donosił, że 49-latek latem miałby przejąć zespół Lisów po Shakespearze, a pierwsze rozmowy między włodarzami mistrza Anglii a trenerem podobno miały już miejsce. Ile w tych plotkach prawdy, nie sposób w tej chwili stwierdzić, ale pewne jest, że Anglik nie musi się obawiać o swoją posadę do końca trwającego sezonu. Teraz tylko od niego zależy, ile zdoła wyciągnąć z gry swoich podopiecznych w pozostałych 11. kolejkach Premier League, kluczowych w batalii o utrzymanie.

Wyzwania, jakie stoją w najbliższych tygodniach przed Shakespearem i jego piłkarzami z pewnością nie należą do łatwych. Oprócz walki o obronę miejsca w angielskiej elicie, Lisy staną również przed historyczną szansą awansu do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. W pierwszym spotkaniu Vardy i spółka przegrali na Estadio Ramón Sánchez Pizjuán tylko 1:2 i w rewanżu z Sevillą wcale nie stoją na straconej pozycji, zwłaszcza że ich domowy obiekt jest swego rodzaju twierdzą. The Foxes na King Power Stadium zgromadziły w bieżącej kampanii Premier League imponującą liczbę 89% aktualnego dorobku punktowego (24 z 27 – przyp. red.)!

Odkąd Shakespeare zastąpił Ranieriego, niemal wszystkie wskaźniki gry Leicester City poszły w górę, co ma swoje odzwierciedlenie także w wynikach. Mistrzowie Anglii znacznie poprawili skuteczność, a co równie ważne, formę zaczęli powoli odzyskiwać wicekról strzelców poprzedniej kampanii Jamie Vardy oraz najlepszy piłkarz sezonu 2015/16 Riyad Mahrez. Dodatkowo zawodnicy z King Power Stadium popracowali nad celnością podań, zwiększyli liczbę oddawanych strzałów na mecz oraz stali się zespołem bardziej agresywnym. Liczba przechwytów, ataków i odbiorów w ostatnich dwóch meczach była na znacznie wyższym poziomie niż miało to miejsce pod wodzą Włocha w trwających rozgrywkach, co najdobitniej ilustruje poniższa grafika:


Wracając do osoby Shakespeare’a, warto wspomnieć, że w młodości dorastał w Birmingham, niedaleko stadionu Villa Park. Grał na pozycji lewego pomocnika, ale pierwszym klubem w jego karierze było Walsall, dla którego w ponad 350 meczach zdobył 59 goli i w znacznym stopniu przyczynił się do sukcesu w play-offach League Two w 1988 roku.

Był to najbardziej owocny okres w karierze zawodniczej Skakespeare’a, biorąc pod uwagę zarówno wspomniany awans, jak i sporą liczbę bramek. Anglik już wówczas stworzył sobie podwaliny pod pozycję przyszłego menedżera, o czym wspomina jego ówczesny kolega z zespołu Kenny Mower:
„Craig przyszedł do klubu jako młody chłopak i już od pierwszego dnia było widać, że jest typem gracza, który w przyszłości zostanie trenerem. Jego podejście do treningów, praca dotycząca różnych aspektów gry i sposób, w jaki słuchał swoich przełożonych oraz podpatrywał ich metody szkoleniowe sprawiły, że od zawsze nadawał się do tej roboty. Wiedziałem, że zostanie dobrym trenerem”
Craig Shakespeare przez te wszystkie lata zbudował sobie w Leicester duży autorytet i wyrobił mocną pozycję. Droga, jaką przebył od asystenta, gdzie cierpliwie realizował wszystkie swoje cele, czekając jednocześnie na swoją prawdziwą szansę, aż do stanowiska pierwszego trenera jest najlepszym, co mogło go spotkać. Po znakomitym debiucie w Premier League przybyło mu nowe, wcale niemałe grono zwolenników, a najlepszą puentą niech będą słowa byłego obrońcy Lisów z lat 1996-97 Richarda Smitha:
„On był liderem z wielkim charakterem w szatni. Jeśli coś powiedział, to Ty go słuchałeś. Był osobą niezwykle zrównoważoną, a przy tym miłym facetem. Posiadał atrybuty niezbędne do roli szkoleniowca. Ponadto miał wrodzony talent do przemowy, która docierała do wszystkich. Myślę, że to oczywiste posunięcie dla klubu. Craig doskonale zna graczy i jest z nimi już od jakiegoś czasu. Pokazał, że ma rozmach odnosząc te dwie wygrane. On jest w moim odczuciu właściwym wyborem na stanowisko trenera Leicester”
Tekst ukazał się również na portalu Naszfutbol.com.

czwartek, 9 marca 2017

Efektowne wybudzenie Fàbregasa z zimowego snu. Hiszpan wraca do łask Contego!

Trwający sezon Premier League to doprawdy istna sinusoida dla Cesca Fàbregasa. W ekipie Antonio Contego, który latem objął rządy na Stamford Bridge, hiszpański pomocnik przez pierwszą część rozgrywek odgrywał marginalną rolę, rzadko podnosząc się nawet z ławki rezerwowych. Jego kariera w Chelsea znalazła się na krzywej opadającej, ale włoski szkoleniowiec z biegiem czasu powoli zaczął przekonywać się do umiejętności reprezentanta La Roja. W ostatnich tygodniach wychowanek słynnej La Masii wreszcie regularnie melduje się na murawie i jest jedną z pierwszoplanowych postaci londyńskiego zespołu. Co sprawiło zatem, że Fàbregas nagle zyskał w oczach charyzmatycznego trenera z Lecce?

źródło: Joshjdss, CC.20, wikimedia commons
Hiszpan to z jednej strony niewątpliwie gracz nietuzinkowy i niezwykle utalentowany, mający na koncie wiele zmaczących trofeów, których niejeden piłkarz mógłby mu pozazdrościć. Z drugiej natomiast, pomocnik Chelsea w swojej dotychczasowej karierze przeżywał nie tylko wielkie wzloty – m.in. triumfy w Mistrzoswach Świata i Europy z reprezentacją Hiszpanii czy też fenomenalną pierwszą połowę mistrzowskiego sezonu 2014/15 w barwach The Blues – ale także bolesne upadki, jak choćby druga część tej samej kampanii. Nie inaczej było w zespole Antonio Contego, gdzie przez początkową część obecnych rozgrywek Cesc zupełnie nie potrafił się odnaleźć i odgrywał poboczną rolę, zupełnie nieprzystającą do jego ogromnych ambicji, a także sportowej klasy.

24 września Fàbregas wystąpił w ligowym starciu z Arsenalem, a więc swoim byłym pracodawcą. Chelsea doznała wtedy upokarzającej porażki 0:3, a Katalończyk dotrwał na placu gry ledwie do 55. minuty. Od tego czasu zaczął się dla niego fatalny okres. 29-letni rozgrywający całkowicie zniknął z pola widzenia, bowiem Conte uznał, że jego podopieczny potrzebuje odpoczynku, aby nabrać sił i w pełni wrócić do formy. Wtedy również Hiszpan doznał jednej z najbardziej upokarzających chwil w swojej karierze, kiedy na moment wylądował w rezerwach The Blues. Miało to miejsce 21 listopada ubiegłego roku w spotkaniu drużyn U-23 Chelsea z Southamptonem, wygranym przez stołeczny zespół 3:2. Co ciekawe, Cesc miał w tym zwycięstwie niepośredni udział, bowiem dwa razy otwierał kolegom drogę do bramki idealnymi podaniami, jednak z pewnością daleko było mu wówczas do euforii. Sam zawodnik chciałby jak najszybciej wymazać ze swojego życiorysu ten bolesny i pełen rozgoryczenia okres w ekipie ze Stamford Bridge.
Na kolejną szansę w Premier League kreatywny pomocnik czekał bardzo długo, bo aż do 3 grudnia. Hiszpan niespodziewanie wybiegł wówczas w pierwszym składzie Chelsea w wyjazdowej konfrontacji z Manchesterem City. Jak się okazało, było to kolejne znakomite posunięcie Contego. W 60. minucie Fàbregas znakomitym podaniem obsłużył Diego Costę, który posłał piłkę do siatki Obywateli doprowadzając do wyrównania. Ostatecznie The Blues dzięki perfekcyjnym kontrom w końcowych fragmentach meczu rozbili ekipę Guardioli 3:1, a swoją dużą cegiełkę do tego sukcesu przyłożył bohater niniejszego tekstu. Z perspektywy czasu okazuje się, iż mecz na Etihad Stadium był przełomowym momentem dla dalszych losów Katalończyka w zespole pięciokrotnego mistrza Anglii i jego swoistym wybudzeniem z głębokiego, zimowego snu.

Drugim newralgicznym momentem dla przyszłości Fàbregasa na Stamford Bridge była rewanżowa konfrontacja z Arsenalem rozegrana 4 lutego. Hiszpański pomocnik dostający od Contego z miesiąca na miesiąc coraz więcej minut gry, z każdym kolejnym spotkaniem podkreślał swoją wartość, aż w końcu w starciu z byłymi kolegami urządził sobie prywatną vendettę. Mimo że wszedł na boisko zaledwie kilka minut przed końcem meczu, zdołał zadać cios w postaci trafienia na 3:0 dla The Blues. Po końcowym gwizdku w kierunku schodzącego do szatni Hiszpana posypały się ze strony kibiców Kanonierów najgorsze możliwe inwektywy, a Cesc ze stoickim spokojem wskazał tylko na herb Chelsea, czym udowodnił, że wciąż jest związany z klubem z zachodniego Londynu silną więzią. Zła karta na dobre odwróciła się wówczas od reprezentanta La Roja. Od wspomnianej potyczki w ramach 14. kolejki Premier League Fàbregas zaczął regularnie – czy to z ławki, czy w wyjściowej jedenastce – pojawiać się w składzie lidera angielskiej ekstraklasy.

W 2017 roku spekulacje dotyczące opuszczenia Stamford Bridge przez Katalończyka przybrały na sile. Dziennikarze „The Telegraph” popełnili nawet głośny artykuł o tym, jakoby Fàbregas miał ponownie trafić pod skrzydła José Mourinho, który obecnie jest menedżerem Manchesteru United. „Daily Telegraph” wieszczył z kolei scenariusz, że 29-letni rozgrywający zostanie nowym graczem Milanu. Na razie w życiu zawodowym Cesca nie zanosi się jednak na jakiekolwiek zmiany. Przynajmniej do końca czerwca 2017 roku…

Trwająca kampania to w wykonaniu Fàbregasa istna huśtawka nastrojów i ogromne wahania formy sportowej. Chociaż Hiszpan w bieżących rozgrywkach rozegrał na angielskich boiskach w sumie niespełna 640 minut, legitymuje się niezłymi statystykami – 3 gole i 7 asyst w Premier League na tym etapie sezonu to dorobek co najmniej przyzwoity. Licząc natomiast występy na wszystkich frontach, jego bilans prezentuje się jeszcze bardziej okazale. 23 rozegrane spotkania zaowocowały pięcioma trafieniami i ośmioma ostatnimi podaniami, a to wszystko w ciągu zaledwie 1209 minut gry! Wychowanek słynnej akademii La Masia nie może być jednak w pełni zadowolony z takiego obrotu spraw. Dlaczego zatem Antonio Conte tak rzadko dawał Fàbregasowi możliwość zaprezentowania niemałych przecież umiejętności?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba cofnąć się do początku kampanii 2016/17 i taktyki stosowanej przez włoskiego menedżera, którą w zespole z niebieskiej części Londynu wdrożył zaskakująco szybko. W formacji 1-3-4-3 wszystkie tryby zaczęły funkcjonować błyskawicznie niczym dobrze naoliwiony mechanizm, praktycznie bez żadnych zgrzytów, wobec czego dokonywanie jakichkolwiek zmian nie miało sensu. Ofiarą ustawienia z trójką środkowych defensorów padł właśnie Fàbregas. Katalończyk już na początku sezonu stracił zatem miejsce w składzie, bowiem nie pasował do koncepcji Contego. Były szkoleniowiec Squadra Azzurra i Juventusu nakłada na środkowych pomocników dużo obowiązków związanych z grą w destrukcji, które nie do końca odpowiadały hiszpańskiemu kreatorowi. Jak ryba w wodzie w taktyce Włocha czuli się za to N’Golo Kante i Nemanja Matić. Na skrzydłach Conte potrzebował z kolei dynamicznych bocznych pomocników o zupełnie odmiennej charakterystyce od Fàbregasa, który notabene nigdy nie był szybkościowcem. Cesc od zawsze dobrze czuł się w roli architekta gry ofensywnej, piłkarza grającego kombinacyjnie, z polotem, a jednocześnie dostojnie, który kapitalnym prostopadłym podaniem może w każdej chwili obsłużyć kolegów z drużyny. Wystarczy spojrzeć na jego liczbę asyst – tylko jeden zawodnik w erze Premier League może pochwalić się bardziej imponującym osiągnięciem.
W ostatnich tygodniach szala zaczęła się więc przechylać na korzyść gry w pierwszej jedenastce Hiszpana kosztem Nemanji Maticia. Zdaniem eksperta BBC Gartha Crooksa, Fabregas to wciąż gracz światowego formatu, który potrafi w magiczny sposób otwierać partnerom drogę do bramki. W ostatniej ligowej konfrontacji The Blues ze Swansea Conte delegował go do podstawowego składu właśnie w miejsce serbskiego pomocnika, którego głównym walorem jest gra w defensywie. Ale, jak się okazuje, nie tylko, bowiem w trwającym sezonie Matić już kilkukrotnie pokazał, że również w ofensywie potrafi wzbić się na wyżyny. 6 asyst w rozgrywkach ligowych stanowi dla zawodnika z Bałkanów najlepszą rekomendację. Crooks uważa jednak, że była gwiazda Arsenalu ma o wiele większy potencjał od pozyskanego z Benfiki gracza:
„Cesc Fàbregas może nie dysponuje taką siłą biegową jak Nemanja Matić, ale potrafi jednym zamachem lewą nogą związać całą defensywę rywali. Mógł uzyskać w tym meczu hat-tricka, ale zabrakło dobrego wykończenia. Ostatecznie i tak nie miało to żadnego znaczenia” – zakończył na łamach portalu London Evening Standard były napastnik m.in. Tottenhamu i Charltonu
Obchodzący w maju 30 urodziny piłkarz należał do najlepszych zawodników w konfrontacji ze Swansea, a nie trzeba przekonywać, jak wyjątkowy był to dla niego mecz. Fàbregas uczcił swój okazały jubileusz – 300 meczów w Premier League – w najlepszy z możliwych sposobów. Występ przeciwko walijskiej drużynie Hiszpan okrasił nie tylko bramką, ale popisał się również fenomenalnym podaniem przy golu Pedro. Chelsea zwyciężyła pewnie 3:1 i wciąż ma komfortową przewagę punktową nad drugim w tabeli Tottenhamem.

Czy wystawienie Fàbregasa kosztem Maticia to znak nowych czasów na Stamford Bridge i sygnał, że Cesc rzeczywiście wraca do łask Contego? Odpowiedź na to pytanie pozostawiamy czytelnikom, tymczasem głos na temat swojego znakomitego meczu zabrał sam Katalończyk w rozmowie z oficjalną klubową stroną:
„Czuję się, jakbym grał tu bardzo długo. Przez 3 lata byłem poza Anglią, a osiągnąć 300 występów w Premier League jest dla mnie czymś fantastycznym. Mam nadzieję na podwojenie tej liczby! Cały czas chcę iść do przodu i grać jeszcze przez wiele sezonów. Czuję się niezwykle młodo i świeżo. Jestem w dobrej formie – także psychicznej i mentalnej. Myślę, że mogę dać z siebie jeszcze więcej”
Fàbregas odniósł się także do kwestii transferowych i spekulacji łączących go z innymi klubami:
„Zaadaptowałem się do filozofii trenera. Liczę, że teraz będę grał więcej, bowiem już złożyłem oświadczenie, że pomimo tego, iż zostały mi 2 lata kontraktu, chcę zostać na Stamford Bridge. Mam 29 lat i rozegrałem już wiele spotkań, które zostały w moich nogach i głowie. Ale czuję się młodo, biorąc pod uwagę aspekt mentalny”
Chociaż były kapitan The Gunners w pierwszym sezonie pracy Contego w Chelsea długo przesiadywał na ławce, nie żywi żadnej urazy do włoskiego szkoleniowca i nigdy publicznie nie skarżył się na swoją sytuację:
„Nie zrozumcie mnie źle – chciałbym grać w każdym meczu w pełnym wymiarze czasowym jak wszyscy zawodnicy, ale czasem trzeba o to walczyć. Łatwo powiedzieć “nie gram”, ale wówczas człowiek się denerwuje i chce gdzieś uciec. Jednak mój umysł podpowiedział mi, by tego nie robić i podjąłem wyzwanie! Nie wszystko w życiu przychodzi łatwo. W niektórych sytuacjach trzeba umieć zawalczyć. Ja właśnie to robię i mam nadzieję, że w ten sposób pokażę menadżerowi, iż może mieć do mnie zaufanie w kolejnych spotkaniach”
Nie od dziś wiadomo, że statystyki to tylko suche liczby, które nie zawsze oddają faktyczny stan rzeczy, ale poniższa grafika dobitnie pokazuje, że bez Fàbregasa gra Chelsea wygląda… znacznie lepiej:


Takie zestawienia tylko podsycają dyskusje na temat tego, czy 29-letni rozgrywający wciąż jest piłkarzem wielkiego formatu. Takich wątpliwości nie ma jego kolega z drużyny Diego Costa, który żyje z podań Hiszpana. Snajper Niebieskich nie ma wątpliwości, że Fàbregas to ciągle jeden z najlepszych kreatywnych pomocników na świecie:
„Cesc to jedyny gracz zdolny do “takich” podań, których nikt inny z naszego zespołu nie potrafiłby wykonać. Wiem, jak gra Fàbregas, a on dobrze się rozumie ze mną na boisku. Kiedy rozpoczynam bieg, nie muszę wcale spoglądać w jego kierunku. Wiem, że jeśli jest dużo przestrzeni, to pośle podanie dokładnie tam, gdzie chcę. To jest praca zespołowa. Powinieneś wiedzieć, że Cesc ze swoimi umiejętnościami i piłką przy nodze może być dla Ciebie zagrożeniem. On jest jednym z najlepszych!”Diego Costa
Zasadne pozostaje więc pytanie, czy z Fàbregasem w pełni formy Chelsea rzeczywiście potrzebuje wzmocnień w drugiej linii? Po takiej laurce, jaką wystawił mu najlepszy snajper zespołu mogłoby się wydawać, że absolutnie nie ma takiej potrzeby. The Blues pewnie zmierzają po swoje szóste mistrzostwo Anglii, a mimo to Hiszpan nie może być pewny swojej przyszłości w ekipie ze Stamford Bridge. Problem w tym, że wyjazdem do Chin czy też Stanów Zjednoczonych pomocnik nie jest w tej chwili ani trochę zainteresowany…
Włodarze lidera angielskiej ekstraklasy po cichu myślą już o kolejnej kampanii. W orbicie zainteresowań londyńskiego klubu znaleźli się tacy gracze, jak odkrycie sezonu Serie A Franck Kessié oraz dwóch młodych i perspektywicznych graczy AS Monaco – Bernardo Silva i Tiemoué Bakayoko. Nie jest tajemnicą, że kupno któregokolwiek z tego tria w letnim okienku transferowym mocno skomplikowałoby i tak niełatwą sytuację Fàbregasa…

Tekst ukazał sie również w portalu NaszFutbol.com.

środa, 1 marca 2017

Koguty w pogoni za sukcesem. Czy Tottenham sięgnie w końcu po upragnione trofeum?

W ostatnich sezonach ekipa Tottenhamu przyzwyczaiła swoich sympatyków do tego, że plasuje się w czołówce Premier League i walczy o upragnione mistrzostwo, ale w końcowym rozrachunku zawsze musi obejść się smakiem. Analogiczna sytuacja ma miejsce także w rozgrywkach pucharowych, gdzie nawet teoretycznie słabsze zespoły nie mają problemów z eliminowaniem The Lilywhites we wczesnych fazach. Czy jednak kibice Kogutów nie za długo czekają już na jakiekolwiek trofeum międzynarodowe lub krajowe?

źródło: Ardfern, CC 4.0
Ostatni puchar wywalczony przez Spurs trafił do klubowej gabloty w 2008 roku za zwycięstwo w mało znaczącym na Wyspach Pucharze Ligi Angielskiej, ale jeżeli głębiej przyjrzymy się dokonaniom Tottenhamu na przestrzeni ostatnich lat, okaże się, że poprzedni poważny sukces zespół z White Hart Lane odnotował w zamierzchłych czasach. W 1984 roku Koguty świętowały zdobycie Pucharu UEFA, natomiast na krajowy tytuł czekają jeszcze dłużej, bo już od 56 lat! Co zatem powoduje, że drużyna z północnego Londynu nie potrafi przełamać niekorzystnej passy pomimo posiadania w kadrze wielu naprawdę wysokiej klasy zawodników?

Odpowiedź na to pytanie z pewnością nie będzie prosta, ale pewnie wnioski nasuwają się same. Można je wysnuć chociażby patrząc na formę poszczególnych piłkarzy, którym brakuje nie tylko stabilizacji, ale często również w najważniejszych momentach nie potrafią opanować emocji i w głupi sposób wylatują z boiska. Najświeższym przykładem jest oczywiście Dele Alli, który w rewanżowym meczu z Gentem w 1/16 finału Ligi Europy jeszcze przed przerwą wyładował swoją frustrację i bardzo ostrym wślizgiem zaatakował rywala. Prowadzący spotkanie Jorge de Sousa natychmiast wyrzucił krewkiego Anglika z boiska i choć grający w osłabieniu ponad 50 minut gracze Pochettino robili co mogli, nie byli w stanie wygrać meczu z przeciętnym belgijskim zespołem. Wynik 2:2 na Wembley w obliczu wcześniejszej porażki 0:1 w Gandawie oznaczał definitywny koniec przygody Tottenhamu z Europa League w sezonie 2016/17.

Wielu fanów Spurs winą za wyeliminowanie z rozgrywek międzynarodowych obarczyło właśnie Allego, dając upust swoim emocjom na Twitterze:
W obronie młodego pomocnika, który jak najbardziej słusznie został usunięty z boiska, stanął trener Mauricio Pochettino:
„On ma niewiarygodną osobowość oraz charakter. Jest bardzo oddany zespołowi, a takie sytuacje niestety czasem się zdarzają. Teraz nadszedł czas, aby go wesprzeć, bowiem Alli jest bardzo smutny i zawiedziony” – zakończył argentyński szkoleniowiec, którego słowa cytuje portal goal.com
Tottenham co prawda odpadł z gry o europejskie trofeum, ale wciąż ma szansę na triumf w Pucharze Anglii i w rodzimej lidze. W ćwierćfinale FA Cup Koguty zmierzą się z grającym na trzecim szczeblu rozgrywek Millwall, natomiast w Premier League plasują się obecnie na wysokim, trzecim miejscu, ale z dwucyfrową stratą do londyńskiej Chelsea (13 pkt – stan na 26 lutego 2017).
Aktualną sytuację w klubie z White Hart Lane idealnie odzwierciedlają niedawne słowa Pochettino, dla którego pucharowy impas Tottenhamu nie jest wielkim zaskoczeniem.
„Jest zbyt wcześnie, aby mówić, że wygramy jakieś trofeum. Jesteśmy rozczarowani tym, że odpadliśmy z Europa League. To dobry czas, żeby wszystko przeanalizować i spróbować zmienić kilka rzeczy, aby w następnym sezonie być lepszym zespołem”
Ważnym czynnikiem, który sprawia, że sympatycy Kogutów ze zniecierpliwieniem odliczają kolejne dni od zdobycia ostatniego pucharu (w sumie już 3287 dni! – stan na 26 lutego 2017) jest brak lidera z prawdziwego zdarzenia, a więc piłkarza, który wziąłby na swoje barki jeszcze większą odpowiedzialność – nie tylko na boisku, ale również za wszystko to, co dzieje się poza nim. Tottenhamowi wyraźnie brakuje postaci charyzmatycznej, ze zdolnościami przywódczymi, kogoś takiego jak Robbie Keane, który potrafił zmotywować kolegów z zespołu i natchnąć ich do sukcesu – wywalczenia ostatniego trofeum, jakie trafiło do gabloty Spurs, a więc wspomnianego Carling Cup.



Mogłoby się wydawać, że nie powinno być żadnych problemów, aby także w obecnej kadrze The Lillywhites znaleźć takiego gracza. Rzeczywistość okazuje się jednak zupełnie inna i ze święcą należy szukać urodzonego lidera w teamie z północnego Londynu. Do tego miana kandydował początkowo bramkarz Hugo Lloris, który swoimi interwencjami dodawał drużynie pewności siebie. Jednak z biegiem czasu Francuz zaczął popełniać błędy, które również na pozostałych partnerach z zespołu zaczęły odbijać się negatywnie. Kolejnym graczem, którego kreowano na lidera miał być Jan Vertonghen. Belgijski stoper w wielu spotkaniach rzeczywiście spełniał pokładane w nim nadzieje, jednak im dłużej był tą odpowiedzialnością obarczany, tym gorzej wyglądał na boisku. Następnym aspirującym został Dele Alli – wschodząca gwiazdka reprezentacji Trzech Lwów. Ofensywny pomocnik Spurs miał fenomenalny przełom 2016 i 2017 roku, kiedy w ciągu tygodnia zdobył na angielskich boiskach aż 6 bramek. Później jednak młody Anglik znacznie wyhamował, a jego ostatni wyczyn, czerwona kartka z Gentem, z pewnością nie przystoi liderowi drużyny mającej mistrzowskie aspiracje. Od takowego wymaga się bowiem nie tylko dobrej gry popartej strzelaniem goli czy pięknymi otwierającymi podaniami, ale przede wszystkim utrzymania nerwów na wodzy, nawet w sytuacji, gdy wynik nie układa się po myśli zespołu. Ponadto ważne są również takie cechy jak odwaga, pewność siebie, kultura boiskowa oraz dojrzałość. Jednym słowem: powinna to być postać stanowiąca wzór do naśladowania. Swoim ostatnim występkiem Alli absolutnie wykreślił się z tej zaszczytnej funkcji…

Harry Kane to materiał na lidera przez duże L, gdyż doskonale wie, jak zespół Kogutów funkcjonuje od środka, a dodatkowo jest jego najlepszym snajperem. Napastnik reprezentacji Anglii to przecież król strzelców Premier League z poprzedniego sezonu, a jednocześnie piłkarz, który bez cienia wątpliwości potrafi wznieść się na futbolowe wyżyny. Potwierdzenia nie trzeba zresztą daleko szukać – ostatniego hat-tricka, już piątego w barwach Spurs, 23-latek zaliczył w 1/8 finału FA Cup w wygranym 3:0 spotkaniu z Fulham.
Po awansie do ćwierćfinału Pucharu Anglii szkoleniowiec Tottenhamu wychwalał pod niebiosa swojego najlepszego strzelca:
„Kane jest wielkim zawodnikiem i świetną osobą. To profesjonalista, który jest przywiązany do klubu i sztabu szkoleniowego. Jest dobrym przykładem dla wszystkich. Czujemy się dumni mając go w składzie, nie tylko jako piłkarza, ale jako człowieka”Mauricio Pochettino
Wielu kibiców i ekspertów, pomimo bardzo dobrych statystyk strzeleckich Kane’a (już 14 ligowych goli w 20. spotkaniach – przyp. red.), mocno deprecjonuje osiągnięcia Anglika i ma ogromne zastrzeżenia do jego gry. Pomimo szumnych zapowiedzi Pochettino, snajper Kogutów w rewanżowym spotkaniu z Gentem nie sprostał presji i był jednym z najsłabszych na boisku. Uzasadnione pozostają zatem wątpliwości co do tego, czy Kane rzeczywiście jest w stanie poprowadzić londyński zespół do triumfu w jakichkolwiek rozgrywkach, a jednocześnie dołączyć do panteonu sław na czele z Garym Linekerem, Paulem Gascoigne’m czy Garethem Bale’m.

Od ostatniego finałowego zwycięstwa Tottenhamu minęło już 9 lat, kiedy to zespół prowadzony przez Juande Ramosa okazał się na Wembley lepszy od Chelsea Avrama Granta. Bardzo blisko celu Spurs byli stosunkowo niedawno, bo w 2015 roku, gdy ponownie rywalizowali w finale Pucharu Ligi Angielskiej ze swoim odwiecznym rywalem z niebieskiej części Londynu. The Blues zrewanżowali się wówczas The Lilywhites (wygrana 2:0) i tym samym puchar powędrował na Stamford Bridge.


Jak długo Tottenham będzie musiał jeszcze czekać na upragniony sukces na krajowym podwórku bądź międzynarodowej arenie? Pytanie to pozostaje w tej chwili bez odpowiedzi, ale najłatwiejszą drogą wydaje się tegoroczna edycja Pucharu Anglii. Ćwierćfinałowy rywal z League One nie powinien być zbyt trudną przeszkodą, ale znacznie wyższe schody będą ewentualnie czekały Koguty najpierw w półfinale, a następnie finale najstarszych klubowych rozgrywek na świecie, gdzie można trafić chociażby na kogoś z dwójki Manchester United i… Chelsea.

Tekst ukazał się również w portalu Naszfutbol.com.